Pierwsze kroki w błocie: Simson, który nie znał strachu
Nie zapomnę tego, jak stałem na starcie zawodów enduro w Bieszczadach, mając na sobie jeszcze trochę dziecięcej dumy, ale głęboko w sercu wiedząc, że mój Simson S51 Enduro to nie jest zwykła maszyna. To był taki radziecki czołg – powolny, ale niezniszczalny. Już na pierwszym podjeździe poszło sprzęgło, a ja z rozpędu wpadłem w błoto po pas. W takich chwilach człowiek musi improwizować. Dźwignia od sprzęgła? Zamiast szukać części, użyłem kawałka drutu, a gumę od dętki okleiłem tak, żeby trzymała. Pamiętam, jak z uśmiechem na ustach patrzyłem na rozbawioną konkurencję, bo w tym momencie liczyła się tylko jedna rzecz – wytrwać do końca.
Simson nauczył mnie, że nawet w najtrudniejszych chwilach można znaleźć rozwiązanie. W tamtych czasach, kiedy dostęp do części był mocno ograniczony, trzeba było być kreatywnym. Nie było sklepów z częściami, nie było gotowych modyfikacji. Wszystko trzeba było zrobić własnoręcznie. To właśnie ta surowa, polska improwizacja kształtowała mój styl, a zarazem uczyła cierpliwości i wytrwałości.
Od PRL-u do nowoczesności: jak sprzęt zmienił polskie enduro
Z biegiem lat świat się zmienił, a z nim i sprzęt. Pamiętam, jak kiedyś na giełdzie staroci szukałem części do MZ ETZ 250, bo w warsztacie pana Janka w Nowym Targu nie było innego wyjścia. Szukałem tłoków, gaźników, nawet zębatek, bo bez nich moja maszyna była bezużyteczna. Gdy udało się dorobić brakującą część u tokarza, poczułem się jak prawdziwy mistrz rzemiosła. Wszyscy wokół zastanawiali się, skąd mam takie zapasy i umiejętności. W tamtych czasach trzeba było być nie tylko zawodnikiem, ale i mechanikiem na pełny etat.
Z kolei dziś, kiedy patrzę na młodych adeptów enduro, z ich nowoczesnymi maszynami, elektroniką i różnymi systemami bezpieczeństwa, odnoszę wrażenie, że coś się zmieniło. Maszyna robi za nich prawie wszystko. Elektroniczny system kontroli trakcji, mapowanie silnika, wtrysk paliwa w Husqvarnie TE 300i – wszystko to zmienia sposób jazdy. To jak porównanie starego, zardzewiałego roweru do nowoczesnego roweru wyścigowego. Super, ale czy nie zabiło to ducha improwizacji i samodzielnej naprawy? W tym pytaniu tkwi sedno sprawy.
Czas na improwizację: czy technologia zabiła polskiego enduro?
Współczesne motocykle enduro to już nie są maszyny, które można naprawić drutem i gumą od dętki w polowych warunkach. To raczej elektroniczne skarby, które czasem przypominają statek kosmiczny. I choć technologia poszła mocno do przodu, to czy to oznacza, że odchodzimy od tego ducha walki, improwizacji i kreatywności? Z jednej strony, na zawodach w Polsce coraz więcej jest profesjonalizmu, a z drugiej – czy nie tracimy czegoś ważnego?
Sam pamiętam moment, gdy w deszczu wpadłem w elektroniczną ścianę w Husqvarnie TE 300i. Elektronika odmówiła posłuszeństwa, a ja musiałem improwizować, korzystając z podstawowych narzędzi i własnej wiedzy. To wtedy zdałem sobie sprawę, że umiejętność manualnego radzenia sobie w trudnych warunkach jest bezcenna. Nowoczesne technologie ułatwiają jazdę, ale czy nie odciągają nas od tego, co najważniejsze – od umiejętności, które kiedyś wykuwało się latami? Niektórzy mówią, że w tym tkwi cały urok – w improwizacji, w radzeniu sobie z tym, co niespodziewanie się popsuje.
Polski enduro: styl, który wykuwa się w błocie
W mojej głowie ciągle brzmią słowa kolegi Krzyszka, który uczył mnie, jak pokonywać strome podjazdy na WSK. Enduro to nie tylko test maszyn, ale przede wszystkim test charakteru. To szachy w błocie, gdzie każdy ruch musi być przemyślany, a każde zacięcie w błocie to lekcja pokory. Mimo zmieniającej się techniki, wciąż można wygrać zawody, bazując na sprycie, doświadczeniu i odrobinie szczęścia. To właśnie ta polska dusza, zakorzeniona w prostocie i kreatywności, od lat trzyma nas przy tym sporcie.
Oczywiście, nie da się ukryć, że sprzęt się zmienia. Zamiast Simsona, jeździmy na motocrossowych potworach z elektronicznym wspomaganiem. Ale to, co się nie zmieniło, to potrzeba pasji i wytrwałości. Czasem wystarczy stary, zardzewiały tłumik, odrobina pomysłowości i chęć do działania, by pokonać trudności. Enduro to nie tylko wyścig, to styl życia, który trzeba wykuwać w błocie i potu.
czy technologia wymazuje ducha polskiego enduro?
Z pewnością, nowoczesne motocykle i technologie zmieniły oblicze tego sportu. Nie da się ukryć, że jazda na nowoczesnym sprzęcie to czysta przyjemność i bezpieczeństwo. Ale czy to oznacza koniec polskiej improwizacji? Absolutnie nie. Bo choć elektronika ułatwia życie, to prawdziwy mistrz enduro nadal musi umieć naprawić, co się popsuje, i znaleźć rozwiązanie w najmniej sprzyjających warunkach. W końcu to właśnie w tych chwilach rodzą się legendy – o sprzęcie, o sobie samym, o tym, jak potrafiliśmy wyjść z błota silniejsi niż kiedykolwiek.
Myślę, że polskie enduro ma jeszcze długą przyszłość, bo to nie sprzęt czyni mistrza, lecz pasja, upór i umiejętność improwizacji. A jeśli nawet technologia będzie coraz bardziej zaawansowana, to w głębi serca wciąż pozostaniemy tymi, którzy potrafią naprawić motocykl drutem i gumą od dętki – bo to właśnie od tego się wszystko zaczęło i do tego powinniśmy wracać.